"Za gorami za lasami za rzekami czyli Laos. A moze w gorach, lasach i wioskach?"
Ale to byla odyseja mowie wam!!!
Prawie dwa miesiace w kraju ktory generalnie jest zielony i maly.
No taki maly to on nie jest, gabarytowo to bym go porownal z byla Czechoslowacja.
Kraj w ktorym mieszka tylko 6 milionow ludzi, a 80% z nich zyje z tego co wyhoduje lub upoluje.
Czyli generalnie populacja mieszka w wioskach, miasta to tez poprostu zlepek wiekszych wiosek.
Duze zroznicowanie kulturowe jako ze 50 lat temu nie bylo tzw. narodu laoskiego tylko plemiona zamieszkujece te rejony. Kazde ze swoja tozsamoscia.
Laos, sama nazwa to tez wytwor zachodnich cywilizacji sami tubylcy nazywaja sie Lao, a jak sie zaglebisz to zaczyna sie maniana.
Kraj w wiekszosci pokryty lasami, gorami wiekszymi i mniejszymi. Poprzecinany rzekami tez wiekszymi i mniejszymi. No i ta glowna stanowiaca jakby kregoslop czyli Mekong. Czysty i wartki.
Tak, czysty bo Laos nie ma ciezkiego przemyslu i nie moze zanieczyszczac rzek w stopniu tak duzym jak naprzyklad Indie.
W ogole zanieczyszczenia to sie tu nie zauwaza.
Kraj ten okazal sie poprostu rajem do campingu. Gdziekolwiek nie pojdziesz zaraz znajdzie sie przytulne miejsce. W miastach czesto rozbijalem sie poprostu w swiatyniach buddyjskich jako ze maja spora przestrzen, jest to zawsze bezpieczna opcja i kibelek jest.
Informacja Turystyczna bardzo dobrze rozwinieta. Oczywiscie dzieki pomocy niemieckich i francuskich organizacji.
Generalnie drozej niz w Tajlandii mam na mysli jedzenie i internet.
Drogi glowne dosc w dobrym stanie reszta to tzw. offroad. Malo samochodow co utrudnia sprawne lapanie stopa.
Poludnie Laosu mniej popularne turystycznie i bardziej niekomercyjne. Polnoc to polowanie na bogatego bialego.
No to by bylo na tyle ogolnych informacji, a teraz wam napisze co i jak ja tam dzialalem.
Jak juz wspomnialem wczesniej granice przekroczylem na poludniu. Wyjezdzajac z Tajlandii musialem zaplacic kare bo przesiedzialem jeden dzien za dlugo.
Turysta mijany w progu budynku "Imigracion|" zyczy mi powodzenia. I zastanawiam sie czy bedzie mi naprawde potrzebne.
Pierwsze wrazenia:
dzieci w wieku szkolnym pracuja, jedzenie bardzo monotonne, generalne najczesciej mozesz dostac tzw. Kim fyy. czyli zupe z kluchami.
Choc okupacja francuska zostawila im bagietki. Dostepne w wiekszych miastach.
Widoczna wszedzie tzw. "Wspolpraca bratnich narodow. czyli Chin i Wietnamu.
Na poczatku z Pakse ruszam jeszcze bardziej na poludnie zobaczyc jakies tam ruiny w Czampasak Vat Phu. I jeszcze bardziej na poludnie Si Phan Don czyli 4000 wysp.
Te ostatnie ogladam splywajac lodkami z miejscowymi troche przychodzac po wyspach.
Bardzo ladne miejsce do splywow itp. Mozna tam tez rowniez zobaczyc najwiekszy wodospad w poludniowej Azji. Co tez uczynilem.
Nastepnie postanowilem zazyc troche folkloru. Z nabytej mapy Laosu wynikalo ze z Czampasak prowadzi droga o bardzo kiepskim stanie az do Attapu innego wiekszego miasta. Postanowilem nia przejechac lub przejsc. Bylo to bardzo ciekawe doswiadczenie. Gdyz rzeczywiscie droga po jakims czasie zamienila sie w rasowy offroad i nic oprocz motorow nia nie jezdzilo. Ponadto miala okolo 10 mniejszych lub wiekszych przepraw przez rzeki, w tym dwa dosc powazne.
Mialem okazje obejrzec sobie z bliska calkiem niezly kawalek Jungli i zycie w wioskach ktorych nie mam na mapie. Po jakims czase dowiedzialem sie ze w Parku Narodowym ktory przemierzalem maja krokodyle. hmmm... ale szkoda ze nie wiedzialem wczesniej.
Nastepnie pokrecilem sie troche po okolicy ogladajac troche wodospadow i probujac slawnej laosanskiej kawy.
W miedzyczasie zrodzil sie w mojej glowie pomysl przemierzenia poludniowego Laosu drogami najmniej uczeszczanymi. Czesto nierozniacych sie od jakiegos zarastajacego i blotnistego traktu w lesie.
I nie rozwlekajac sie zbytnio tak tez uczynilem.
Czasem drogi byly w stanie nawet gorszym niz wam to opisalem a czasem zaskakujaco dobre. To znaczy ze swiezo zbudowane.
Podczas tej poludniowej eskapady mialem okazje zobaczyc wioski poprostu jak skanseny. Zlapac na stopa wielka ciezarowke do wyworzenia drewna z lasu i skumac sie z kilkoma Wietnamczykami. Przejsc rzeke ktora bez pomocy dzieciakow z drogiej storny stanowila by calkiem powazne wyzwanie. Zywilem sie tym czym zywia sie miejscowi czasem zapraszany przez nich do siebie, a czesciej samemu aranzujac posilek, Spalem albo w namiocie albo w domach miejscowych.
Do stolicy natomiast dojechalem zlapana na stopa amerykanska ciezarowka jadaca z Wietnamu.
Hmm.. generalnie to jest tu dozo tzw. pamiotek po amerykanach. Mam na mysli bombardowania z lat 70. Co w tym kraju jest bomb ......
W Vientian postaralem sie o wize Chinska. Niestety musialem na nia czekac okolo 11 dni bo wypadł akurat chinski nowy rok. Lecz gdy odebralem paszport okazalo sie ze wbili mi ja tego samego dnia co zlozylem wniosek. he he . Tyle dobrego ze jest za darmo.
W miedzy czasie postanowilem sprobowac dostac sie na najwyzsza gore tego kraju.
Phu Bia okolo 2800 m. Niestety caly dystrykt w ktorym sie znajduje jest pod zakazem podrozowania dla obcokrajowcow. Prawdopodobnie powodow jest kilka: bomby z lat 70, kopalnie zlota, i stale zamieszkujace te rejony plemiona z posrod ktorych CAI rekrutowalo zolnierzy do walki z Laosanskimi komunistami. A teraz sie na nich poluje.
Probowalem dwa razy za kazdym razem policja mnie cofala.
Po odebraniu wizy roszylem na festiwal sloni w niedalekim Paklay. Festiwal byl wyjatkowy z powodu oczywiscie sloni, okolo 60 sztuk. Roznej wielkosci i wieku. Szkolone do pracy w lesie, na festiwalu tez pracowaly obwozac turystow za pieniazki.
Co bylo najbardziej niesamowite to to ze bylo tych zwierzat tak duzo w jednym miejscu. A na dodatek bylo dozo ludzi i zadnego wypadku, Cos takiego w europejskich standartach poprostu nie moglo by sie wydarzyc. Oczywiscie byl tez inne "eventy".
Po festiwalu ruszylem do Luang Prabang miasta z epoki kolonialnej, rzeczywiscie bajkowo.
Z bajkowego miasta przez gory do Ponsavan i tzw. "Plain of Jars" Szukalem napisu "Kinga & Chpin my tu byli" ale nie bylo. Stamtat jeszcze raz sprobowalem dostac sie w rejon Phu Bia, lecz znowu mnie powstrzymano. Policja nawet juz w nocy musial mnie odwozic do miasta bo nie moglem spac na trawniku przed budynkiem posterunku w wiosce ktora byla na granicy obwodu.
Z powodow ktore wymienilem wczesniej postanowilem darowac sobie Phu Bia i przez polnocne wojewodztwa, gdzie malo samochodow, a drogi zaskakujaco dobre lecz krete jak jasny pierun. Nawet myslalem ze sie porzygam. Dotarlem do Luang Namtha. Malej miejscowosci ktora jest stolica wojewodztwa graniczacego z Birma i Chinami.
W ktorym zamieszkuje najwieksze zroznicowanie plemion w Laosie.
Okazalo sie ze Namtha niema za dozo zadawalajacych mnie mozliwosci. Lecz natmiast niedalekie Muang Sing i polnocne rejony to to czego szukalem.
Chyba nie bede wam opisywal calej drogi. Moze tylko najciekawsze epizody.
Treking w gorach Laosu to ciekawa zabawa. Otoz tu nie ma szlakow, nie ma map, sa natomiast sciezki w lesie i wioski.
Wiekszosc turystow bieze przewodnika na dwa dni i gora dwie noce.
Ja niestety nie moglem sobie pozwolic na przewodnika, a nawet nie chcialem. Szukanie drogi i kontakt z miejscowymi jest wtedy o wiele bardziej ciekawszy.
O droge pytalem miejscowych ktorzy mi tlumacyli rysujac kreski maczeta na ziemi. Spalem w kurnych chatach, jadlem to co oni. A bywalo roznie, czasem tylko jakas zielenina z ryrzem a czasem dziczyzna z miejscowego jelenia. lub jakis ptaszek.
Z jednej wioski 2 dni szukalem drogi. Za kazdym razem kierowany w inna strone, samemu musialem sprawdzac, czy to aby na pewno opowiedni kierunek. Niestety czesto nie bylo innego wyjscia jak dojscie do konca sciezki ktora czasem poprostu ginela w zaroslach. Ostatecznie doszedlem do miejsca przeznaczenia brodzac w strumieniu. Ale nie bylo tak zle bo spotkalem miejscowych mysliwych obozujacych przy rzece ktorzy zapraszaja na obiadzik z jelenia.!!!
No i tak to sie dzialo na tym moim trekingu. W wioskach plemion generalnie pelny folklor. Baby w tradycyjnych strojach karmia dzieciaki z cyca. Kury, koty, psy, swinie. Panowie z lusniami i fajami z bambusa. Szkoda tylko ze na widok aparat wszyscy sie chowali, niestety to robota turystow.
Wizyta w Laosie to w ogole odyseja pod tytulem "co mozna zrobic z bambusa". A mozna baaaardzo duzo. od kieliszkow na Lao po patyczki do jedzenia posilkow.
No i by tu duzo jeszcze mozna pisac o chodzeniu po gorach.
Lecz gdy sobie spokojnie szedlem w najlepsze przemierzajac kolejne odcinki wczesniej zaplanowanej drogi. przechodzac przez ogrodzenie dla krow jakos nie zauwazylem ze jest kiepsko zmontowane.
Bedac na szczycie tej konstrukcji wszystko runelo w dol razem ze mna. Strasznie nieprzyjemnie zwichnalem sobie lewa kostke, zaczela puchnac bardzo szybko. Bol tez nie za ciekawy. Na poczatku nawet mysalem ze zlamalem. Lecz po chwili zauwarzylem ze to nie moja kosc tylko kijek teleskopowy dosc wiarygodnie zaimitowal dzwiek lamiacej sie kosci.
Tego dnia juz za duzo nie chodzilem. Rozbijajac namiot nieopodal. Nastepnego dnia musialem jeszcze przejsc jakies 25 km do najblizszej wiekszej miejscowosci. Vieng Pukha. Tam tez spedzilem swoje 27 urodziny. Bawiac sie na weselu z miejscowymi.
Chleja co nie miara.
Milo tez zaskoczyla mnie znajomosc jezyka rosyjskiego. Sporo ludzi z tych rejonow studiowalo w USRR lub po porostu do szkoly chodzilo.
Oj Laos.... tu przygoda czeka na kazdym kroku.
Zarcie kiepskie czasami, a czasami bardzo dobre. Choc czasem nie smak sie liczy a to co sie wlasciwie je. Mialem przyjemnosc lub nie... sprobowac, zupy z szczura, roznych malych ptaszkow, smazonego i wedzonego miejscowego jelenia, robaka na zywo o bardzo aromatycznym smaku i zapachu.
Klejacy sie ryz tzw. Kal Mial. stal sie podstawa mojego posilku.
W Laosie prawie wszyscy poluja, zaczynajac od malych chlopcow biegajacych z proca. Taki szczyl to potrafi ptaszka mniejszego od wrobla ukatupic.
Potem biegaja z kuszami z bambusa, a nastepnie to juz sa strzelby ladowane od lufy z bocznym zaplonem na splonke.
Konczy sie z karabinem AK 47 i roznych jego wersjach.
Co oczywiscie dosc dobrze uskutecznia ograniczenie populacji ginacych gatunkow.
Tak w Laosie zrobilem rekordowo mala liczbe kilometrow w ciagu jednego niz az 59.
W Laosie sie pije. Pije sie duzo i czesto. Juz na samym poczatku sie o tym przekonalem gdy to nieczekiwanie wyladowlalem w samochodzie z naprawde ciezko pijanym kolesiem. W koncu w srodku nocy to ja prowadzilem, choc tez bylem wstawiony. Przygoda byla przednia bo jego samochodzik to niezly wrak i nie wszystko dzialalo tak jak by sie tego mozna bylo spodziewac. np. hamulce. Na dodatek to ten Pan byl policjantem i mial gleboko w d..... co sie stanie.
W Laosie idac przez las taka sobie droga spotykasz Pana z Kalachem na ramieniu i myslisz co dalej.????
Albo budzi cie rano kilku Panow z Kalachami na ramieniu i myslisz co dalej.???
No mowisz Sabadi i albo idziesz dalej albo idziesz spac dalej.......
Kraj to strasznie bezpieczny nigdy nie mialem problemow.
Autostop dziala tylko troche wolniej bo mniej samochodow, a na polnocy chca pieniedzy wiec troche ciezej idzie.
Albo czasem poprostu smiesznie wygladasz stojac po pas w wartkiej rzece, na samym srodku, a droge pokazuje ci kilku golo biegajacych dzieciakow.
W Laosie slowo Farang oznacza obcokrajowiec, lecz mi sie wydaje ze znaczy poprostu kartofel.
Do wniosku tego doszedlem wielokrotnie sluchajac wrzeszczacych za mna dzieciakow. FARANG, FARANG, FARANG.
No przeciez to nie moze byc takie zabawne jesli znaczy obcokrajaowiec ????
Ktos nazwal Laos "Perla Mekongu" i ja sie wpelni z ta opinia zgadzam.
Pozdrawiam
Pawel K