Cape Nelson z lotu ptaka wyglada jak wielka rzeka z dziesiatkami palcow.
W rzeczywistosci jest to wygasly wulkan z wieloma stokami schodzacymi besposrednio do Oceanu tworzac glebokie i dlugi zatoki przypominajace norweskie Fiordy.
Po przebiciu sie przez Vitiaz Strait. Zarzucilismy tam kotwice, od razu jak to w wiekszosci przypadkow podplynelo do nas mnostwo Canou z pobliskiej wioski. I wymianie dobr nie bylo konca!!
W zatoce zostalismy 3 dni. Cieszac sie dobra pogoda, pomimo ostrzezen o wielkiej fali spowodowanej przez trzesienie ziemi na jednej z wysp pacyfiku.
W miedzyczasie cieszylismy sie goscinnoscia miejscowych.
Mieszkaja tu plemiona o bardzo rozbudowanej tradycji witania gosci. Sa spiewy i tance, oczywiscie jest tez wymiana podarunkow. Kobiety nosza tu bardzo kunsztowne tatuaze na twarzach. Okupione wieloma godzinami bolu.
Ja rowniez postanowilem bardziej zaglebic sie w interior. I juz na wlasna reke dotarlem do jeszcze innej wioski. W ktorej rowniez bylem powitany w tradycyjnym stylu. Generalnie bajka.
Pod koniec pobytu zrobilismy lokalesa mini dyskoteke na pokladzie, byly tance itp.
Niestety nie obylo sie bez nieprzyjemnosci, dwukrotnie probowano cos ukrasc z pokladu.
Za pierwszym razem dzieki interwencji wodza wioski udalo sie odzyskac moj zestaw kosmetykow. Lecz gdy nad ranem juz odplywajac zauwarzylismy brak jednej liny na pokladzie. Skipper pod naciskami swojej znerwicowanej zony (Ann) postanowil nie robic o to halasu.