Rozbity w poblizu drogi, na postoju ciezarowek, wokolo pustkowie Nullabor Plain.
Jeszcze ciemno, ksiezyc w pelni.
Zegarek pika, pik pik. Czas wstawac choc spac sie chce.
Kierowca powiedzial ze "Ruszamy z pierwszym swiatlem" lecz chyba mu sie zaspalo.
Zimna glucha noc w oddali gdzies ocean srebrzy sie z pod klifow.
Pakuje toboly w czarnobialym kolorze poswiaty ksiezyca.
Ogien daje cieplo i pokrzepia. Rozpalam!
Rozpalanie ognia na pustyni to rozkosz latwizny, dziecinada, nie odzwona oczywistosc.
Strzela plomien w zaglebieniu wielkosci dwoch piesci. Po chwili juz gotuje wode. Herbata gotowa!
Smakuje wysmienicie gdy chlodno. Do niej zajadam jakies cos co zabralem ze soba.
Pierwsze budza sie ptaki, spiewem swym rozgrzewajac atmosfere.
Rozgorzaly ksierzyc w pelni zachodzi by ustapic tej olbrzymiej gwiezdzie, ktora olbrzymia luna z wschodu oznajmia swe panowanie.
Tak od wiekow tu na poludniu Australii zaczyna sie dzien, w zimowe bezwietrzne poranki.
Kiedys ogladali go tylko aborygeni teraz ogladam i ja.
Gdy slonce juz sie rozgoscilo na niebie pukam do szoferki puk puk! Wychyla sie wasata twarz.
Za 15 minut ruszamy dalej, dalej do Uluru czerwonego centrum.......
Znow przemierzam pustkowie tym nowoczesnym wehikulem zwanym "Round Train"